Uczestnicząc niedawno w konferencji naukowej przy Szkole Doktorskiej Nauk Społecznych UW, miałem przyjemność opowiadać o niezrozumiałości języka prawnego. Po pierwsze: co przez nią rozumiem; po drugie: dlaczego jest problemem, po trzecie: czy i jak można ją zmierzyć, po czwarte wreszcie: co z tego wszystkiego dla nas (prawników) wynika.

Wnioskiem „niezaskakującym”, ponieważ przebijającym się na powierzchnię naukowej dyskusji w tym temacie bardzo naturalnie i samoistnie, jest stwierdzenie, że sytuacja jest nienajlepsza i wymagająca jakiegoś rodzaju interwencji. Sprawa nie ogranicza się zresztą przecież do samego tylko języka prawnego, bo ten, choć z różnych względów dość hermetyczny, nie funkcjonuje w społecznej próżni – najsilniej oddziałując chyba na język prawniczy. Panuje więc dość szeroki konsensus co do tego, że (1) język prawny i prawnicze są „zbyt” trudne, (2) trzeba „coś” z tym zrobić.

Dekompozycja pierwszego z tych komponentów jest o tyle prostsza, że zamyka się całkowicie w warstwie czysto opisowej. Intuicyjne doświadczenie wynikające z zetknięcia się z językiem prawnym (albo z powszechnym dość co do niego przekonaniem „powszechnym”, które można napotkać często w internetowych dyskusjach) daje się klarownie przekształcić w tezy badawcze – te z kolei względnie nietrudno dają się empirycznie zweryfikować. I tak: by opowiedzieć o trudnościach języka prawnego i prawniczego sięgano już wielokrotnie po metodę statystyczną. Konstruowano przy tej okazji słowniki frekwencyjne języka prawnego, poszczególnych gałęzi prawa czy konkretnych ustaw – już sama ich analiza może być bardzo owocna, wzbogacano ją jednak porównaniem z językiem powszechnym. Podobnie rzecz ma się z używaniem statystycznych języków trudności tekstu (jak choćby FOG Gunninga czy wskaźnik Walerego Pisarka) w celu zobiektywizowanego przedstawienia sytuacji w ustabilizowanym w literaturze kontekście.

Drugi komponent jest już jednak trudniejszy. Samo sformułowanie postulatu, by „coś” z tym zrobić – jest proste, zdecydowanie większym wyzwaniem okazuje się doprecyzowanie tego pojęcia. Fuller zauważa: „Łatwo jest stwierdzić, że prawodawca ma moralny obowiązek ustanawiać prawa w sposób jasny i zrozumiały. Dopóki wszakże nie potrafimy określić wymaganego stopnia jasności, pozostaje to tylko wezwaniem”. Nie można powiedzieć, oczywiście, by wezwanie to pozostawało całkowicie bez odpowiedzi: coraz szerzej transponuje się na polskie realia anglojęzyczną ideę „plain language”, chociażby poprzez prace wrocławskiej Pracowni Prostej Polszczyzny czy szereg analiz lingwistyczno-psychologicznych skupiających się na upraszczaniu pism administracyjnych.

Czy to jednak wystarcza? Niewątpliwie są to działania słuszne i cenne, lecz wydaje się, że „reaktywne” – i będące jedynie odpowiedzią na stan zastany. Ten z kolei wygląda, jak opisaliśmy wcześniej. Tekst ten zacząłem od wspomnienia konferencji naukowej – również dlatego, że przy jej okazji otrzymałem pytanie zahaczające o temat w tym zakresie: jak można podejść do kształcenia prawników, mając na względzie właśnie to, że język prawny (i prawniczy) jest tak trudny?

Żeby móc na nie właściwie odpowiedzieć, należałoby najpierw spojrzeć w tym zakresie panujący obecnie. Czy studenci prawa mają obecnie wystarczający dostęp do kursów jakkolwiek dotykających problemu prostego języka – albo języka w ogóle? Pobieżna nawet kwerenda programów studiów oferowanych przez dziesięć najlepszych wydziałów prawa w rankingu Perspektyw za rok 2020 sugeruje – że nie. Jedynie dwie uczelnie spośród tego grona oferowały swoim studentom zajęcia językowe o wadze na tyle istotnej, że zostały bezpośrednio wpisane w program nauczania. Były to: SWPS Uniwersytet Humanistycznospołeczny oraz Uniwersytet Wrocławski.

W SWPS studenci już pierwszego semestru studiów mają okazję brać udział w trzech rodzajach językowych warsztatów: dotyczących (1) językowych form wypowiedzi, (2) protokołu, etykiety i netykiety w komunikacji ustnej i pisemnej oraz (3) analizy i umiejętności czytania. Uniwersytet Wrocławski z kolei wymaga na trzecim semestrze studiów biorą udział w wykładzie i ćwiczeniach z przedmiotu o nazwie „Tworzenie i stosowanie prawa” – niebezpośrednio dotyczącego samego warsztatowego aspektu języka, lecz w pewien sposób dającego się zaklasyfikować jako „okołojęzykowy”. Co z pozostałymi ośmioma uczelniami? Nie jest, rzecz jasna, powiedziane, że ich studenci są pozbawieni dostępu do jakiejkolwiek wiedzy dotyczącej języka – z pewnością mogą korzystać z oferty tzw. zajęć „ogólnouniwersyteckich”, lecz uniwersytecka praktyka wskazuje raczej na to, że wybory studentów niekoniecznie są w takich przypadkach podyktowane merytorycznymi kryteriami.

Trudno jest nie dostrzec wyraźnego kontrastu w podejściu wydziałów prawa w kształtowaniu swoich programów pomiędzy językiem a logiką. Ta druga, okraszana często przymiotnikiem „prawnicza”, na stałe ustabilizowała się jako niezbędny element nauczania studentów, często pierwszego roku studiów. Znajomość teorii nazw, rozpoznawania i korzystania z sylogizmów oraz podstaw rachunku funktorów – z pewnością są umiejętnościami cennymi dla studentów i prawników – jednak wydaje się, że nie wyczerpują spektrum narzędzi potrzebnych do sprawnego operowania w świecie prawa. Najpopularniejsza zresztą w prawniczej analizie metoda formalno-dogmatyczna i – przede wszystkim – praktyka prawa korzystają w pierwszym rzędzie z wykładni językowo-logicznej: „językowość” jest jej równoprawną z „logicznością” częścią.

Nie można jednak powiedzieć, by programy polskich studiów prawniczych były zamknięte na innowacje – i stąd wynikałby ich opór przed wprowadzeniem przedmiotów tzw. „kultury języka”. Coraz częściej bowiem znaleźć w nich można informatykę prawniczą, prawo nowych technologii, przedmioty dotyczące relacji między tymi technologiami a prawem – a kursy alternatywnych metod rozwiązywania sporów są już w zasadzie ustabilizowanym elementem programów nauczania.

W tej rzeczywistości warto więc zadać sobie pytanie o to, czy zaniedbanie językowego aspektu edukacji prawnej faktycznie ma wpływ na negatywne walory języków prawnego i prawniczego. Przypisanie temu czynnikowi całej „winy” byłoby nadużyciem, w dodatku niepopartym empirycznymi dowodami, nie można jednak stwierdzić, że takiego związku nie ma, ponieważ byłoby to lekkomyślne. Biorąc jednak pod uwagę przytłaczający ogrom udziału językowej warstwy w codziennej pracy zarówno prawników-teoretyków, jak i prawników-praktyków reakcją na dydaktyczne odwrócenie się w inną stronę mogłoby być umiarkowane zdziwienie.

W kontekście bowiem trudności języka prawnego i prawniczego problem tego „czegoś”, co należy zrobić, by je uprościć leży raczej niż w odgórnych i doraźnych działaniach w wyposażeniu prawników w szeroką świadomość na temat tych cech języka, które zwiększają jego komunikatywność. Jak dotąd, niestety w paraleli ze słowami Fullera, pozostaje to „jedynie wezwaniem”.

 

Mikołaj Ryśkiewicz – prawnik, ekonomista, doktorant w Katedrze Filozofii Prawa i Nauki o Państwie Wydziału Prawa i Administracji UW.

Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (prawo) oraz Szkoły Głównej Handlowej (Metody ilościowe w ekonomii i systemy informacyjne). Zawodowo data scientist zajmujący się konstruowaniem i ewaluacją modeli uczenia maszynowego. Naukowo pracuje nad zastosowaniami sztucznej inteligencji w analizie legislacji oraz całości dyskursu prawnego.
Zainteresowania pozaprawne: literatura, muzyka klasyczna, Arsenal FC.

Sfinansowano przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018 – 2030