Stwierdzenie, że język prawny jest niezrozumiały albo ma – by użyć eufemizmu – kłopot z osiągnięciem wystarczającego waloru komunikatywności, nie jest w zasadzie już niczym odkrywczym i przełomowym. Panuje bowiem co do tego ogólna zgoda: język prawny jest trudny. Nie sposób zresztą mówić tu wyłącznie o polskim języku prawnym, ponieważ problem ten zdaje się dotykać języka prawnego w ogóle. Rejestry prawne wszelkich języków dryfują nieuchronnie w swoje własne strony, co może być dowodem na immanentność pewnego skomplikowania w nich zakodowaną.
Nie znaczy to jednak, że wszędzie trudność tę – nawet jeśli immanentną – traktuje się jako nieuniknioną rzeczywistość: stąd chociażby rozwój i popularność ruchów tzw. „plain language” i ich zastosowania w języku prawnym i prawniczym. W Stanach Zjednoczonych przejawem refleksji na ten temat była w latach 60 XX wieku książka Davida Mellinkoffa „Language of the Law”. Szerszą popularność przyniósł tym ideom poradnik „Plain English for Lawyers” wydany pod koniec lat 70 przez Richarda Wydicka. Współcześnie ruch ten nieco już „okrzepł” i rozgościł się w okołoprawnej perspektywie – stąd chociażby zaprowadzona na początku XXI wieku w Kalifornii reforma służąca wprowadzeniu prostego języka do formularzy sądowych.
Nie należy ignorować również polskich dokonań w tym zakresie. Coraz częściej napotkać można badania służące analizie trudności języka i postulujące konkretne rozwiązania w celu jego upraszczania oraz narzędzia pozwalające usprawniać tekst na tym polu – jak chociażby Jasnopis, internetowy program do ilościowej analizy niezrozumiałości tekstu i wykrywania w nim fragmentów szczególnie niekomunikatywnych. Prym w tym zakresie wiedzie Pracownia Prostej Polszczyzny przy Uniwersytecie Wrocławskim, która może poszczycić się analizowaniem w szczegółach jakości tekstów umieszczanych na stronach internetowych polskich urzędów, raportem dotyczącym języka upomnień administracyjnych czy choćby współpracy przy projekcie uproszczonego wniosku o dowód osobisty.
Pracownia ta na swojej stronie internetowej zamieszcza dziesięć zaleceń służących budowaniu przystępności tekstów autorstwa G. Zarzecznego i T. Piekota. Są to:
- Stosowanie podmiotu i orzeczenia zdania jak najbliżej siebie i na początku zdania, unikanie wtrąceń.
- Wybór czasowników nad rzeczowniki.
- Używanie osobowych form czasowników.
- Unikanie imiesłowów.
- Unikanie rzeczowników zakończonych na -anie, -enie, -cie.
- Unikanie zwrotów: „w razie…”, „z powodu…”, „na skutek…”, „w celu…”.
- Unikanie pisania o pisaniu.
- Używanie oryginalnego słownictwa.
- Unikanie patosu i podniosłego tonu.
- Unikanie wyrazów specjalistycznych.
Z perspektywy języka prawnego lista ta wygląda jak wyjątkowo nieprzychylna recenzja. Większość z podanych punktów odnieść można bowiem z łatwością do właśnie tych cech, które wskazuje się jako największe bolączki tekstów normatywnych. Teksty prawne są bowiem pełne wtrąceń, przesiąknięte ekstremalnie przesadzoną rzeczownikowością (sięgającą wartości kilkukrotnie wyższych niż przeciętna – nie mówiąc już w ogóle o perspektywie dominacji czasowników!), często bezosobowością, pełne imiesłowów, rzeczowników „zombie” (określenie również pożyczone od Pracowni Polskiej Polszczyzny), zwrotów identycznych jak w punkcie 6, nieoryginalnego słownictwa i wyrazów specjalistycznych. Obraz języka prawnego jest wręcz tak silnie sprzężony ze wspomnianymi cechami, że trudno jest wyobrazić sobie wyobrazić go sobie w formie ich pozbawionej.
Mamy więc obecnie do czynienia z dwiema tendencjami: postulatywną i faktyczną. Ta druga to praktyka działania ustawodawcy, który – by znów posłużyć się eufemizmem – nie traktuje omawianych zaleceń priorytetowo. Prawo jest rozchwiane mnogością nowelizacji, puchnie objętościowo poprzez dodawanie kolejnych szeregów ustaw, a w perspektywie pandemii na czoło wysunęły się czynniki inne niż komunikatywność – przede wszystkim skuteczność. Stąd trudno jest dostrzec jakiekolwiek faktyczne działania mające na celu wprowadzanie w życie „prostego” języka prawnego inaczej niż tylko oddolnie i powoli. Z kolei tendencja sfery postulatów jest właśnie taka, jak opisano: skupia się na sposobach poprawienia jakości języka prawnego, usprawnienia go pod kątem zrozumiałościowym i – w końcowym efekcie – uczynienia go „przyjaźniejszym” dla obywatela.
Z pewnego wymieszania tych dwóch tendencji wyłania się konieczność zmierzenia się z dylematami praktycznymi, do których należy pytanie o konsekwencje chirurgicznych zmian w prawie, którym miałyby przyświecać choćby zalecenia przytoczonego dekalogu przejrzystości językowej. Oczywiście: z perspektywy „idealnego” rozwoju sytuacji można by mieć nadzieję na ewolucję systemową – ustrukturyzowanie edukacji prawnej z uwzględnieniem jej językowego komponentu, rozwój aplikacji legislacyjnej i holistycznie ujętą zmianę myślenia na temat tworzenia prawa. Są to jednak założenia wzniosłe, a rzeczywistość zazwyczaj każe mierzyć się z problemami drobniejszej skali. Trudno bowiem oczekiwać nagłego zwrotu językowego w polskim ustawodawstwie objawiającego się hurtowym i technicznym naprawianiem wszystkich możliwych aktów normatywnych, raczej szanse na poprawę stanu rzeczy będą pojedyncze i wyrywkowe.
W tej perspektywie jednak powstaje wspomniany dylemat konsekwencji. Czy i jak zmiany czysto „techniczne”, ingerencja jedynie w formalną strukturę języka, wpłyną na delikatny i chwiejny substrat semantyczny prawa?
Istotna jest oczywiście pamięć o dyrektywach wykładni. Można przy tej okazji posłużyć się prostym przykładem: w języku prawnym niezwykle popularna jest fraza „w sposób dostateczny”. Uogólnić ją można do schematu „w sposób…”, który wpisuje się w punkt 6 przytoczonej powyżej listy. Zamienienie jej na przysłówek „dostatecznie” zrealizowałoby nie tylko postulat tego punktu, ale (1) skróciłoby długość zdania, (2) wsparłoby (przez przejście z przymiotnika na przysłówek) spełnienie punktu 2. Tylko co w tej – i podobnych – sytuacjach z wykładnią takich wypowiedzeń? Wiemy przecież, że odmienne wyrażenia należy wykładać odmiennie. Intuicja prawnicza wykształcona między innymi na tym założeniu sprzeciwia się bezrefleksyjnemu – z perspektywy teorii wykładni być może wręcz prymitywnemu! – przyjęciu, że skoro w języku potocznym wychodzi na „mniej więcej to samo”, to podobnie będzie w języku prawnym.
Wspiera nas w tym § 10 Zasad Techniki Prawodawczej słowami: „Do oznaczenia jednakowych pojęć używa się jednakowych określeń, a różnych pojęć nie oznacza się tymi samymi określeniami”. Oczywiście – można się spierać, gdzie się kończy denotacja „pojęcia”, a gdzie zaczyna przestrzeń czysto formalnych struktur gramatycznych, jednak w pewnych, granicznych, sytuacjach odróżnienie to okaże się nieco płynne. W konsekwencji więc pozostaniemy z wnioskiem o tym, że skoro wprowadzamy jakieś nowe ciało językowe do ustawy, by zamienić stare, to znaczy, że musi wprowadzać nowy sens semantyczny. Powstaje w tej chwili pytanie, jak doszukać się takiego sensu w sytuacji, gdy bardzo trudno jest – na pierwszy rzut oka – w ogóle go dostrzec. W zarysowanej sytuacji zapewne rozumowanie takie doprowadziłoby interpretatora do wniosku, że zmiana struktury rzeczownikowej na bardziej czasownikową oznaczać może zmianę postrzegania przez prawodawcę natury opisywanego przez niego zjawiska: być może ze statycznego na dynamiczne.
Pewną formą podejścia do tego problemu – intuicyjnie podzielaną przez autora tego tekstu – jest twórcze wykorzystanie innego przepisu ZTP: § 147. W ust. 1 stwierdza on, że „[j]eżeli w ustawie lub innym akcie normatywnym ustalono znaczenie danego określenia w drodze definicji, w obrębie tego aktu nie wolno posługiwać się tym określeniem w innym znaczeniu”, by w ust. 2 uzupełnić to uwagą: „Jeżeli zachodzi konieczność odstąpienia od zasady wyrażonej w ust. 1, wyraźnie podaje się inne znaczenie danego określenia i ustala się jego zakres odniesienia”. Wydaje się, że, rozumując per analogiam, można dostrzec tu szansę na ustawodawczy „parasol” interpretacyjny w postaci wyraźnego podania w tekście „znaczenia danego określenia”: pozostania przy starym znaczeniu. W takiej sytuacji nowelizacje czysto techniczne wyróżniałyby się nie tylko swoją naturą, lecz również występowaniem czegoś w rodzaju „klauzul statycznej wykładni”, które pozwalałyby łagodzić wstrząsy semantyczne, do których mogłoby dojść przy okazji technicznych interwencji językowych – co dopiero tych bardziej brawurowych.
Wniosek płynący z tych rozważań może być zapewne określony jako „asekurancki”, ale sprowadza się przede wszystkim do spostrzeżenia, że problem ingerencji czysto technicznej może być czysto techniczny jedynie w umyśle nowelizatora. Stąd właśnie ewentualne dokonywanie zrozumiałościowych korekt na ciele polskiego prawa wymaga nie tylko podwyższonej świadomości językowej, ale również – a może przede wszystkim! – wysokiego stopnia ostrożności legislacyjnej. Historia legislacji dostarcza nam aż nadto przykładów, gdy na pozór kosmetyczne zmiany niosły za sobą poważne skutki.
Mikołaj Ryśkiewicz – prawnik, ekonomista, doktorant w Katedrze Filozofii Prawa i Nauki o Państwie Wydziału Prawa i Administracji UW.
Sfinansowano przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018 – 2030

